WIERSZE
Z tomu "Ciemne wzgórza Arkadii", 2023
ZA PLECAMI
Spójrz,
Ojczyzna – drut kolczasty za plecami,
a nie wiesz co z przodu.
Ruiny snów,
groty pełne zjaw,
ćmiące myśli,
postój oddechu.
Tli się jeszcze
skóra i język.
Nie widzisz jak bledną kikuty świtu?
Jak umiera świeca krwi?
I gasną źrenice?
Ciemna gałąź wzroku
chybocze na wietrze.
Na co czekasz,
zagubiony w czeluści
własnego ciała?
Sól tylko
i ćma,
gdy powrozy śmierci
wiążą twoje usta.
A gwiazda kamienia
oślepia oczy.
I rana biegnie
donikąd.
02.03.21
A JEDNAK
Zostały za nami sady dzwony i tańce
Ślady stóp wciąż wyraźne i chóry
Wiszące na sznurach białe koszule
I kolorowe chusty matek i sióstr
Stamtąd wciąż patrzy czyjeś oko
Zerka rękaw brew i siwy włos
Szepczą płatki wiśni i snów
Wołają krzaki róży i łzy
Błyśnie jaskółka zatupie jeż
Odpowie sikorka i trzmiel
Wciąż pijemy światła tamtych poranków
I chłepczemy głosy śniących rzek i pól
Wzdychamy na widok sarny w zdaniu
I lamp płynących przez pieśń
O kraju z laską u nogi
Kuleją twoje serca i błąkają się dusze
A jednak płonie pod skórą kamień
Tuli się korzeń i woła góra
Nasłuchujemy jak twoi synowie
Budzą się w liściach traw i ślą sygnały
A nowe imię wstaje z kolan
I wznosi się poranek
***
Z tomu "I otworzę wasze ogrody"
ELI, ELI, LAMA AZAVTANI?
Znaleziono wśród prochów
resztki płonących słów, strzępy mowy,
urwane głosy odciętych rąk,
tysięcy odciętych rąk
i rozłupanych czaszek.
Były tam też Twoje spopielone dłonie,
Panie,
i pył Twoich stóp,
pośród piszczeli i oczodołów.
I starty szept Twoich ust:
Eli, Eli, lama azavtani?
Kiedy rzymski legionista Kasjusz
włócznią przebijał Twój bok,
gasły ślady ciszy,
a ognie trawiły noc,
wichry roznosiły płomienie
i rozsypywały się góry.
Tutaj
nie trzęsła się ziemia,
nie pękały skały
i nie drżała Golgota,
jak wtedy.
I nie płakały nad dołami śmierci
trzy Marie,
Maria, matka Jezusa,
Maria, żona Kleofasa
i Maria Magdalena,
bowiem i ich spalone ciała
roznosił ognisty pył.
I nie było płaczek pogrążonych w żałobie,
tylko nowi faryzeusze i saduceusze
drwiąco krzywili wargi.
Jedynie cienie gwoździ
głosiły prawdę.
Ukraino, padnij na kolana
i zmyj swoją hańbę.
Prawda, z nożami w gardle,
na zawsze już będzie
świecić nad dołami
śmierci.
I TULĄ SIĘ
przy naszej zeschłej krwi
zwłoki spojrzeń
smak octu z wodą
oddychają ognie
wiara jak plewa na wietrze
wołają przepaści
spala się ostatnia gwiazda
ciała odpływają oczy
w piaskach skóry
zasypia śmierć
i tulą się niesłyszalne
głosy
***
Z tomu "Ciszo milcz!Bólu mów!", 2021
USTA CISZY
Na progu domu przysiadła
gromadka zielonych lamp
i oświetlała bladą twarz
dziadka Piotra zamienionego
w przydrożny kamień.
Pusta izba błyskała
martwymi oczami.
Umierały okaleczone zdania
i zaciskały się usta ciszy.
Ostatnie płomyki języka
świeciły z popiołów wsi.
Po spalonej gałęzi mowy
biegał czarny świt.
LWÓW ŚPIEWA
Lwów to nieuleczona rana,
urwany nagle gest, okaleczone usta,
wołanie placów i zamków, żywy ślad
historii, która po cichu śpiewa.
Dusza miasta żyje w pasażach,
w starych ruinach i fontannach,
w altanach, mostkach i pawilonach.
I w strofach umarłych poetów.
Idziemy po drogach wygnania,
jak szli przed nami
ojcowie i bracia,
ich głosy i cienie towarzyszą nam wiernie,
jak rzeki, strumyki, pola i lasy.
Granice ziemi przesuwają nas
z miejsca na miejsce.
Modlą się nasze ręce, kolana i stopy.
Niesiemy pismo i żagwie, moc truchleje,
a wieczność wyciąga szyję.
Lwów śpiewa w naszych oddechach.
CZYM JEST POEZJA
Poezja żyje w ciemności,
we łzach i we krwi.
To liryka śmierci.
O, poeci!
Za dużo wierszy o księżycu, chmurach i bzach,
kiedy zbrodnie są nierozliczone,
a degeneraci stawiają pomniki mordercom.
Dobro i zło, prawda i kłamstwo,
mieszają się,
a piękno ginie w pustce.
Nie szukajcie błyskotliwych metafor,
ani modnych obrazów,
kiedy płoną żywi ludzie
i kona wszelki sens.
Z metafor ścieka pot,
symbole gniją w chorych umysłach,
a strofy toną w mroku.
Porzućcie liryczne ojczyzny,
w których ćwierkają wróble,
kiedy giną narody.
Nie pławcie się w słonecznych dopływach
języka, kiedy świat karmi się strachem,
trupami i krwią
***
( z tomiku "Miłość i śmierć")
POLA RÓŻ
Gdzież te rozległe pola dzikich róż, strome przejścia
oddechu, gdzie spalone wzgórza Kissawos, którego
skały zanurzały się w płonącym błękicie chmur,
a z rozprutych żył nieba wyciekała krew słońca;
gdzież ta sygnaturka południa, kiedy
opieczętowywałem twoje piersi i brzuch wargami,
a ogromny fioletowy ptak zawisł nad nami i okrył
swoim cieniem; płonące cierniste krzewy raniły ci
duszę druzgocącym pięknem; czy to była
Makrinica, a może Kieramidi uchwycone w lasso
słońca, gdy oniemiałe z zachwytu plemię z północy
padało na twarz i cicho śpiewały żagle płynące
ku wyspie Skiathos; łowiliśmy kraby i jedli chłodne
dzadziki; gdzież, Mario, te wielkie pola dzikich róż, w których
syczały węże i zakorzeniała się nasza tęsknota,
a na dole, w tawernie, słychać było pieśń żeglarzy;
nadchodziła noc pełna łowów
w błękitnych wodach zatoki, ze świecącą gwiazdą
ośmiornicy w głębi morza; niebieski księżyc tańczył
na twojej dłoni i targnął
mną nagły lęk, że czerwone wzgórza
są tylko zjawą.
ŻYCIE I ŚMIERĆ
Spłoszone prześcieradła jak białe ptaki uniosły się
z łopotem skrzydeł i zakrakało psie życie z duszą
na ramieniu;
siostra zatrzepotała rzęsami, a mój sen wyrwał się
z piekieł ciała. Nie chcę, Mario, myśleć o upiornej
twarzy zjawy, która co ranka wynosi moje ciało
w foliowym worku na śmietnik. Pazurami chwytam
się cieniutkiej nitki egzystencji i śpiewam pieśń
o twoim brzuchu.
Szliśmy po spalonej ziemi Grecji, a kozy pasły się
na ruinach murów Koryntu; słuchaliśmy buzuki
pod Akropolem, gdzie stado dzikich kotów syciło się
kalmarami w winie, a mój wzrok pożerał twoje
biodra;
czarne słońce pokrywało cię spermą wilgotnych plam
na podbrzuszu; wąskimi uliczkami Aten przechadzał
się Sokrates, prowadząc filozoficzne dysputy,
gaje oliwne i winnice kryły w gęstwinie cieni cynober
z różowych żywic, zieleń z miedzi marynowanej
w occie, żółć z ochry lub szafiru i purpurę z fenickich
małży;
Triumfowała jednak biel twoich ramion.
Pluskaliśmy się w Zatoce Termajskiej u wrót
Kasandrii, a wieczorem w tawernie zjadaliśmy małże,
kraby i ośmiornice, czytając smutne wiersze Elitisa
i Sikelianosa o nicości.
Pijmy, Mario, uzo, niech kwitnie krew w naszych
żyłach;
od szaleństwa cykad płoną ognie na egejskich
wodach.
Obok
w czystym źródle myli stopy pasterze kóz;
a noże słońca ryły w naszych ciałach alfabet śmierci.
Nie umierajmy, Mario, choć białe prześcieradła
jak duchy krążą po szpitalnych salach.
NATCHNIENIE
O smutne muzy, pieśniarki bogów, córy miłości
Mnemosyny i Zeusa, siostry elegancji i wdzięku,
nie śpiewacie już
Wesołych pieśni mieszkańcom Olimpu, zostałyście
wygnane z gór Tracji i Beocji, z wyżyn Helikonu
i szczytów
Parnasu, nie spotykacie się na zboczach Pierri,
gdzie pasą się dziś kozy i jak we mgle
snują się turyści.
Gdzież wasze liry, gry na aulosie, zwoje papirusu,
atrybuty tajemnicy.
Gdzie wasze niewidzialne tchnienie, które zapalało
gęsie pióra i otwierało drogi do wieczności;
Nie uczestniczycie
w nowych zaślubinach Tetydy i Peleusa, Harmonii
i Kadmosa
Nie kochacie się wśród gajów oliwnych
i na skałach Attyki,
nie mkniecie jak złote strzały nad wodami
Morza Egejskiego i nie stajecie nad głowami poetów,
by szeptać
Słodkie melodie, bowiem dzisiejsi poeci nie wiedzą,
co to jest natchnienie. Dzisiejsi poeci mają pomysły
i twórczą inwencję,
Zdolności i talent, i twardo stąpają po gruncie
żelaznej logiki sławy, tylko czasami spłoszy ich myśl
jakiś dziwny jęk w sercu
I zdławione gardło skomlącej pieśni.
I zdziwi wyciągnięta dłoń
nieistnienia.
NA KOŃCU
Przepraszam za niepocałunek
przepraszam za nieuśmiech
przepraszam za niespojrzenie
przepraszam za niechcenie
Jeźdźcy nieistnienia okrążają
nasze życie
i cwałuje kawaleria niebytu
pośród naszych niedowidzeń
by ujawnić niepojętość świata
który się spełnia w niemożliwościach
i niedopowiedzeniach
A twoje niedotknięcie
parzy moje nieme usta
a twoja niepamięć
pogrąża mnie
w smutku
Jestem na końcu
niczego
DZIĘKUJĘ CI PANIE
Za ten cios w życie, które pękło
na drobne kawałki i zawyły szakale
na końcu każdej drogi
Za ból myśli, która tonęła
pośród majaków,
gdy ścięta głowa mego dziadka
Ignacego spadła mi u nóg
Za pustkę, gdy z dna oczu
wyłaniały się urojenia
Za nicość,
kołyskę nocnych lęków
Za mrok duszy i cierpienie,
którego nie rozumiałem
Za wzgardliwe usta sprzedajnych
przyjaciół
Za dwadzieścia lat milczenia
Łąko, na której pasą się
moje strofy i piją ze źródeł
czystej śmierci
Pustynio wielu śladów
ciszo w zgiełku świata
I za to dziękuję Ci, Panie,
że Cię nie pojmuję,
pętlo wisząca
nad moją głową,
koło ratunkowe.
NA PLAŻACH RETHIMNO
Twoje ciało nabrzeże pełne muszelek
pyłków słońca płatków złotych liści
i ścieżek moich warg
archipelag w centrum którego płonie
czerwona figa
dzika konnica świetlistych jeźdźców
pędzi w głąb twoich płynów
u twoich stóp śpiewają drobne kamyczki
tańczą ziarnka piasku a w płomieniach
skóry skaczą jelenie moich palców
i kołysze się potężny konar eukaliptusa
a światło twoich oczu przeciąga linę
między moimi udami i do Zatoki
wpływa nagi księżyc
mego języka
PUSTELNIK
Ja pustelnik ciszy
mamroczę w półśnie twoje imię
pusta klatka z której wyfrunął ptak
rosną kolce twojego milczenia i bolą
zaciągam się do armii mroków
której rytmiczny krok wybija noc
ślepe światło gwiazd gaśnie
a pyłek księżyca spada na powiekę
która zwisa jak odcięta ręka
i skradają się halucynacje
siostra śmierć przecieka
przez żyły do moich oczu
a u wezgłowia świtu staje zjawa
i otwiera usta
widma są moimi
braćmi
NAD BRZEGIEM TRIKIERI
Ucięta głowa słońca krwawiła u twoich stóp,
A żółte narcyzy wstydliwie opuszczały powieki.
Fiołkowa skała pękała w głębi chmur, a płomyki
Złotego deszczu stały się kokardami w twoich
Włosach. Mijały nas zakonnice z czarnymi kawkami
Spódnic, a z ich oczu rozwijała się ciemna nić lata.
Sygnaturki ciszy dzwoniły w moim uchu i czołgał
Się żółw smutku po piaskach twoich oczu.
Biała bryła klasztoru zanurzała się w gęstym
od świec powietrzu, wrzeszczały ściany, a wśród
Czerwonych kwiatów aloesu syczał czarny wąż
Krwi i powstał popłoch w żyłach powietrza.
Zanim padliśmy u źródła, nad którym krążyły
Białe kozy, anioły wyspy Trikieri, a w oddali stary
Pastuch grał na flecie i niebieskim księżycem
Języka zapalał pobliskie paprocie, skrzypy i wrzosy,
Unieśliśmy głowy, by spojrzeć w biały słup światła,
Który nas oślepił i leżeliśmy nago, między oliwkami,
A cykady odprawiały południowe nabożeństwo,
Śpiewając w chórze błysków, chmur i powolnych
Kroków morza, które jak ciężki ptak wzbijało się
W górę i widzieliśmy, jak przelatuje nad naszymi
Głowami, pełne słonecznych piór i głębokich
oddechów. I przykrył chustą nasze nagie ciała pop
Idący na połów krewetek, gdy jeszcze wbijał się
w głąb twego jęku mój zwariowany język. Ciebie
Piłem, Mario, krew, smutek, twój sen, ja śmierć
zanurzona w głębinach, by wynieść kruszynkę życia
Zroszone piersi. Ja, zatopiony okręt, wyjąca
syrena, strzęp niczego.
ODCHODZENIE
Gdy szpital śpi,
cisza tyka w ścianach,
a po długich korytarzach
kardiologii rozpina swoją sieć
nicość.
Powietrze unosi siną brew
i marszczy się w kącikach warg
umierającego starca.
Żółta łza światła spływa
w ciemność.
W moich żyłach rozkłada
namioty ostatni oddech
i zapalają się świece krwi,
których płomyki
dławią gardło.
Na łóżkach modlą się
blade prześcieradła.
Tylko suche usta ścierają
powietrze w popiół.
To życie wywiesza białe flagi,
to śmierć.
Noc naciąga kaptur i milczy.
I powoli opada powieka nieba.
NASŁUCHIWANIE
Nocą po stopniach strachu
schodzę w mroczną ciszę
kaplicy.
Szpital ciężko dyszy.
Puste korytarze odbijają
w lustrach ciemności twarze
umarłych.
W pobliżu jęczy ten biedak
bez płuca z pociętym żołądkiem
i nie chce go opuścić wątła dusza.
Obok na łóżku długi cień
odrąbanego ramienia,
z niebytu wyrasta prześwitująca
dłoń.
A w mojej krwi
pali się ostatnia lampka serca.
Ze słabnącego oddechu
spada blada kropla
życia.
PAN DOKTOR
Pan doktor bezradnie rozłożył ręce,
jakby przestrzeń wypuścił z ramion.
Szable krwi
na oślep cięły powietrze.
Pustkę owijały
śmiertelnie blade bandaże,
schodząc coraz niżej
niżej
i niżej
do moich ust.
Cisza stąpała na paluszkach
po schodach śmierci,
ginąc
w korytarzu
aorty.
JESZCZE
Jeszcze wczoraj ważne było wszystko, Mario,
róże dla ciebie, smak pierogów na patelni,
wyprawa Łukasza do Krakowa
sen o domku w górach, jakieś słowa,
zdarzenia, pocałunki, drobne rzeczy,
ziarnko piasku, liść, pyłek.
I oto wędrujesz przez białe kontynenty
szpitalnej ciszy, wśród kanionów
urywanych oddechów, przez piaski
pustynne skóry, po zboczach
zachodzącego spojrzenia,
między stanami zjednoczonymi
dziurawych płuc.
I odpływają w ciemność róże,
ty, Mario, Łukasz, niewinność, sny i żółty liść
pamięci.
na morze czarne czoła wypływa
samotny żagiel śmierci.
Próbujesz jeszcze zrozumieć
znaczenia rzeczy, idei i szeptów
ciemności.
Otwierasz szeroko oczy,
gdy Archanioł Gabriel
z twarzą doktora chirurgii
pochyla się nad tobą
z polisą ubezpieczeniową
na długą nicość.
Wszelki sens i bezsens
znaczą jedno
-Bóg tonie
w ostatnim
oddechu.
WIERSZE DAWNE
(poezja stanu wojennego w większości dopiero teraz publikowana, wydana w tomiku "Liryki" 2009, w wersji polskiej i esperanto)
WROGOWIE LUDU
Wrogowie ludu
szczegółowo opanowali technikę przebierańców.
Znają się na prawach maskarady.
Niełatwo rozpoznacie ich głosy,
bowiem będą mówili waszym językiem,
razem z wami będą śpiewali wasze pieśni
i razem z wami wyjdą na ulice.
Wrogowie ludu
zaczną wznosić wasze hasła
i do swoich dłoni wezmą wasze sztandary.
Ich idee wypełnią się waszymi troskami
a ich serca będą wybijały
rytm waszych kroków.
Wrogowie ludu przyswoili sobie waszą siłę
i żywią się waszą wiarą.
Ani się spostrzeżecie,
gdy ogłoszą,
że stanęli
na czele narodu.
Nie zdążycie unieść do góry ręki,
kiedy zamkną się za wami
bramy więzień.
I nawet w celach
nie zrozumiecie,
co się stało do końca.
A w waszych domach
zapadnie wstydliwa cisza.
I jeden drugiemu
nie będzie mógł spojrzeć w oczy.
Nad wami zapanuje
pająk, hiena i lis.
I każą bić sobie brawo.
SZCZEGÓLNOŚĆ
W wysokich rejonach światowej polityki
zagnieździły się pchły i zła wola
Poetów zamknięto w domach wariatów
na wszelki wypadek
Mogą się poruszać w salach operacyjnych
własnych mózgów
Wysysa nas pot i sen
Podsłuchuje atmosfera i lęk
Poeci, czyli tajna broń wieczności,
rozważają w swoich norach przeróżne warianty
sytuacji, żeby przesłać depesze do przyszłych pokoleń
o tym, jak byliśmy zżerani przez cmentarze, groby, płacz matek,
cierpienie najbliższych, uliczne zamieszki i złowrogie oko polityki
Zawierają dyskretny sojusz z nieśmiertelnością i giną w stanie okupacji ich wolnej woli
Świat wewnętrzny poetów rozrasta się groźnie
wewnętrzne oko świdruje matactwa zmierzchu, szykany starości,
tortury ciszy i wszelki terror przeciętności
Śmierć stąpa boso po wielu drogach,
a poeci wciąż nasłuchują
Brzemienna staje się każda sekunda
I niejeden czarny kot gania po strofach
Ślepe okna poetów
żywią się ich wzrokiem
O nadzwyczajnym swoim położeniu
informują przyszłość
tajni agenci estetyki i umierania
Wewnętrzne krwawienie świata nie ustaje,
niepewność i przewidzenia już się przejadły,
klaustrofobia zamyka się w windach
Gdy poeci zaniemówią,
cisza spuchnie
i tyle
RACHUNEK SUMIENIA
Co dnia oczekuję na kroki pod drzwiami.
Każdy ruch windy budzi moją czujność.
A gdy zbliża się godzina milicyjna,
przykładam twarz do szyby
i wypatruję tych,
którzy pełnią straże pod domem.
W nocy nasłuchuję,
jak oddycha cisza.
Moi przyjaciele odeszli
ze zwieszonymi głowami.
Pewna kobieta w tramwaju
szeptała do ucha syna -
brakuje nam jeszcze tylko
szubienic.
W poczekalniach komisariatów
wysiadują stare matki i cichutko płaczą.
Otwierają dłonie i przyglądają się mapie
swojej ojczyzny pulsującej w żyłach.
W moim kraju odbywa się
pogrzeb nienarodzonej
wolności.
Lęk stanął na progu
i patrzy
mi w oczy.
OJCZYZNA
śnieg
topnieje, odsłania
kra
płynie, zapomina
światło
chmura i deszcz
ogłaszają, ogłaszają
a ty
goisz się,
goisz z zaciśniętymi
ustami
15 GRUDNIA
Śmierć po balkonach
rozwiesza czarne sztandary.
A słowo się dusi.
Ulica chwieje się, kurczy
i białe flagi
nad dachy
unosi.
ROBOTNICE
Robotnice o zapadniętych twarzach
wychodzą z fabryk,
wyjmują chude torby
na chleb
i tłoczą się pod sklepami
do zmierzchu.
A potem pod krzakami
ukradkiem wymiotują
swoją młodość.
Nad nimi
płacze starość.
Tymczasem wyroki w sądach
wciąż zapadają, zapadają.
Ich mężczyźni
wyrwani nocą z domów
i hal produkcyjnych
krążą po celach
śmierci.
A syci i ci u władzy
pędzą w żółtych limuzynach
ku świetlanej przyszłości.
Tylko diabeł się śmieje
w rowie.
REWIZJA
A jednak wpadli,
nie narobili większych szkód,
nie złamali ręki,
nie nabili siniaka
pod okiem córki,
tylko te ich tłuste uśmiechy
i dyskretna woń perfum.
Zostawili
poprzewracane regały książek,
rozwaloną szafę z ubraniami
i wyrwaną podłogę.
A także rozprutą
starą rogatywkę.
ROZLICZENIA
Przyszli do mnie w nocy
i kazali się rozliczyć ze snu.
Co śniłem i przeciw komu,
kto był wewnątrz snu,
a kto czuwał na zewnątrz,
czy sen był czerwony,
żółty, czy nie daj Boże
biało-czerwony.
Pytali czy miałem kontakt
z jawą.
Na moje milczące spojrzenie
nie odpowiedzieli.
Wyjęli odpowiednie aparaty
i badali mnie,
stwierdzając, że obiektywnie rzecz biorąc,
moje sny są nieodpowiedzialne
i muszę się poddać operacji.
Moja przyszłość
nie wymknie się
z oka chirurga.
Oni już o to zadbają.
ROZKAZ
Naród rzucić na kolana,
i upokorzyć, zdusić jęki
i wszelkie wołania.
Niech nikt nie ośmieli się krzyknąć.
Ludzie wchodzą do cel,
a kraty więzienne wyglądają jak wzór
na prawomyślność.
Głód i nędza towarzyszą
manifestacji siły.
Nasz smutek jest dobrze zabezpieczony i
długotrwały.
Już o to zadbają sprzedajni oficerowie
i donosiciele.
Duma narodu zwisa jak pętla
z suchej gałęzi.
Wstyd pada plackiem
przed nami.
Zdrada ma wzrok szczura
i mieszka w kubłach
na śmieci.
Upokorzenie idzie przez świat
na szczudłach zdrajców.
Tylko tchórze i szpicle
czują się dobrze w
przelocie donosów.
CHRONIKA POLONORUM
Polsko,
widziano cię jak się łajdaczysz.
Twoi synowie się szmacą.
Kto nam zmyje brud z sumienia,
Ojczyzno?
Całuję twoje stopy,
kurz na ustach i twoją wzgardę.
Sypię sól na twoje rany.
Jestem twoją chorobą, Ojczyzno.
Twoją kroplą krwi i smutną pieśnią.
Biegam uwiązany do łańcucha przez twoje podwórka.
Moje ciało krwawi. Mój oddech coraz wolniejszy.
Tętno zamiera.
Ojczyzno, modlitwo banitów.
Tęsknoto obieżyświatów.
W kopalni "Wujek" widziano carski cień na ścianie.
W domach zasunięto zasłony na oknach.
Od bramy do bramy
podjeżdżał pusty wóz,
a śmierć siedziała okrakiem
na grzbietach koni.
Obejrzyjmy kartę choroby,
Polsko,
kronikę wypadków.
Poznański czerwiec. I milczą tamte drzewa.
Groby zawiał śnieg.
Stare kobiety krążą w samotności.
Gdańsk. Z cmentarzy wykradziono ciała zabitych.
Duchy się zbiegły u rozstajnych dróg,
a wewnątrz mieszkań topi się wosk.
Kronika Polaków to coraz więcej dróg,
po których widać coraz więcej pustych wozów.
Coraz więcej spala się świec.
Coraz smutniejsze są nasze córki i matki.
Coraz szczelniej zasłania się okna.
I coraz cichsze są rozmowy.
Kronika Polaków to coraz dłuższa lista
relegowanych, internowanych, więzionych
i skazanych na wygnanie.
Coraz częściej dzwonią więzienne klucze.
Kronika Polaków to ślad narodu,
który nie chciał umrzeć
WIERSZE DAWNE Z INNYCH ZBIORÓW
MATKA
coraz wolniej idzie
zataczając dalekie kręgi
już horyzont przecięła warkoczem
już włosy ułożone na stosie płoną
maleńka łódka łódeczka dobija
tylko wyrzeźbić morze
i gdzieś jest zwrócona do martwych fal
wśród umilkłych lasów zwątpienia
i gdzieś zastyga nagle
krzyk rzucony do chmur
i gdzieś opuszcza do ziemi ręce
a w opadaniu tyle przebaczenia
DRZEWO NIEOBECNE
podpowiada się drzewo
moim polom
pęka powietrze
rozdzielone słupem nieobecnym
w szczelinie zarys konarów
wbijają się gałęzie domyślone
jak korzenie w ziemię
i już kształt liści osobny
coraz wyraźniej
nieprzechylne wiatrom drzewo
utrwala się w tym pustym pejzażu
jeszcze dodać ptaka
wywabionego z wierzchołka
i gniazdo odmalowane
jeszcze wyciąć miejsce na wiewiórkę
znak pytania w zawieszeniu
a stanie
odbita nieobecność w powietrzu
tak pełna
że pełność drzewa
jest niczym przy niej
teraz tylko pętlę wywołać
na czyjąś głowę rzeczywistą
COFANIE PRZEDMIOTÓW
gdy
wsłuchuję się w biel pokoju
przedmioty zamierają
słyszę
rysy serca
zwierające się do nagłej eksplozji
rozmowę źrenic zaczajonych głęboko
ostrożne skrzypienie naciąganej skóry
wygasanie płomieni włosów
słyszę
jak biel zalewa
nogi
brzuch
piersi
słyszę
cofanie
przedmiotów
DRZWI
moje drzwi
nigdy nie śpiewają
jestem zamknięty
na cztery zamyślenia
chodzę niby więzień
więzień kąta w kąt
oglądam szarość ścian
która już nawet nie dziwi
dotykam klamki
która uparcie milczy
wciąż jestem blisko
wciąż czekam
na klucz
zbliżenie kroków
zza drzwi
FORMY CISZY
usychają formy ciszy
ten stół
zdarł sobie głos jeszcze w lesie
za wysoko śpiewał
fotel
dopiero doszedł do formy
przedtem nie miał oparcia
za wiele szumiał
żarówka
straciła kontakt ze światłem
gdy wysadziła siebie pod sufit
za gorąco wierzyła w jasność
nie padnie już żaden cień na podłogę
takie wykształcone rzeczy
a usychają na śmierć
KOSZULA
to już pajac na sznurku
rękawy bliższe niczego
kołnierz bliższy pętli
zapina pusty brzuch powietrza
choć plecy ma za sobą
nic z niej już nie zostało
niech się teraz wypcha sianem
a nie człowiekiem
PĘTLA
to ostatnia rzecz
co się tak ściśle wyraża
krótko i węzłowato
aż język kołkiem staje
jest wykrętem przed sobą
choć do nieba prosto mierzy
sięga tylko szubienicy
a z wyglądu koło ratunkowe nad głową
przywiązuje się do człowieka jak nikt dotąd
SZTANDAR
niby jest wierny komuś
i niezawisłość ogłasza
a taki chwiejny
to prawda
że obrotny
i najlepiej rozwija się
gdy go wynoszą nad resztę
ale wtedy
już
nie lubi być skrępowany
i
wszystko mu zwisa
DZIURA
Michałowi Głowińskiemu
w samej istocie
głębokie istnienie
jedyna obecność
która przeszła sama siebie
to ona
kształtuje rzeczy niewidzialne
i przenika każdą materię
wzór na jasność
do wypełnienia
WÓDKA
lubi zawracać głowę
że jest czysta
lubi mylić nogi
zwykłą drogą
z nią nie przelewki
to gardłowa sprawa
NAD RANEM
wyżej za słupem krwi
widok ojczyzny
śmiech jak horyzont
osacza mnie
czai się
patrzy w białą pustkę
wschodzi słońce żył
prawa ręka wypuszcza z dłoni przestrzeń
dzikie marzenia z gniazd wypadają
schnie konar głosu
oko nieskończoności
mruga porozumiewawczo
widzę czerwoną górę
schodzę w dół
po stopniach śmierci
świat to złudzenie
mówi głos wewnętrzny
żyj w zgodzie z sobą
mówi głos ślepych gwiazd
niżej stoi Platon
- obok jego Mądrość
powieszonej ciszy
zwisa głowa
żeby ją minąć
myślę
żeby minąć strach
oko nieskończoności daje znaki( drwina? ból?)
twój oddech zamazuje szybę
jesteś podzielony
patrzysz z drugiej strony snu
w swoje oczy
myślisz
że jesteś sam
PYTAJĄ MNIE
pytają mnie
dlaczego nie piszę wierszy
dlaczego nie wydaję książek
mijają lata a ty nic
słyszę w pobliżu syk węża
to środowisko twórcze syczy z radości
wyciąga szyję po metafizykę
milczę
bo nie mam nic do powiedzenia
nocami gadam sam z sobą
nieraz słucham jak zamiera mi serce
jak ucisza się puls
nieraz myślę o Bogu którego nie ma
czasami widzę krew ludzką
czarne ptaki
ślepca
tulę się do ściany
ale nie mogę zasnąć
nie mogę oddychać
niczego nie chcę
o niczym nie marzę
patrzę w ciemność
nikt nie zastuka do drzwi
w tym domu nie ma drzwi
MOMENT
pochylony nad szklanką wódki
czekam o godzinie drugiej w nocy
na Dostojewskiego
dzwonił że przyjdzie
maszyna do pisania milczy
trzy butelki alkoholu
ustawiły się w kolejce
za oknem wychodzą robotnicy z fabryk
jest później
Dostojewski nie pojawia się
ich ciężki tupot nóg
wypełnia przestrzeń
jakby układ słoneczny
przenosili na swoich barkach
idąc w ciemność
pociąg zatrzymuje się na dworcu
i rozdziera ciszę
rury kanalizacyjne cieniutko śpiewają
swoją nieskończona melodię
zaczynam czule myśleć o życiu
telefon nie daje znaku
z mroku wyłania się książę Myszkin
a za nim Stawrogin
oraz dwa szczury
które zamieniają się w moich przyjaciół
blady uśmiech świata
błąka się po ścianach
po drzwiach pełznie mucha
zatrzymuje się na moment
i ciężko wzbija w powietrze
z wymiętymi policzkami
zarośnięty
na przeciw mnie siada
Dostojewski
patrzy w niebo
a w głowie muchy widzę
jego ogromne płonące oczy
czarna broda Dostojewskiego
zamienia się w ognisty krzak
i powietrze płonie
osypuję się w górkę popiołu
świecąc jeszcze z dna
spaloną myślą
SPÓR O CYWILIZACJĘ
współczesne kłamstwo jest matematyczne
dowodzi swoich racji najlepszymi wzorami
służy mu logika etyka estetyka
Bóg i rozum uczucie i wiara
dzisiejsze kłamstwo nie myli się
nie zdradza nie fałszuje
korzysta ze zdobyczy nauki i kultury
operuje tymi samymi racjami co prawda
nosi podobne garnitury
przybiera identyczne miny
w podobny sposób stawia stopy
tak śpi i tak oddycha jak prawda
współczesne kłamstwo ma na swoje usługi
prawa i konstytucje
potrafi przekonać
że jest prawdą
gdy o tym myślę
wiem że człowiek jest wielki
epoka rozumu
triumfuje
EROTYK
Nasze kobiety
tlące się lampy przed świtem
Zgaszone w piasku
papierosy
Niedopałki na śmietnikach
Opuszczone wąskie uliczki
małych miasteczek
Jątrzące się rany
codziennych okoliczności
To martwe ryby
wyrzucone na brudne plaże
Nasze kobiety
dźwigają po pracy torby makaronu
zepsutych jaj kaszankę i ziemniak
tracą przytomność na schodach
Zwiększa się liczba poronień
i nerwowych chorób
Nasze kobiety
przemieniają się w pacjentki
z brakującymi ciałkami krwi
Płaczą
w długich korytarzach klinik
kamienic wieżowców czynszówek
w długich koszulach zmartwień
Nasze kobiety
to nowoczesne klasztory
Ich czerń jest wewnątrz nich
Młode kobiety
zapomniały co to jest miłość
...pieszczoty i uśmiech
...nie mają czasu dla umierających matek
Nasze kobiety
to głębokie bruzdy ciemności
W ukryciu liczą zmarszczki
Krępują się delikatnych słów
bardziej są przy salcesonie w kuchni
niż przy nas
A rano zachowują się tak
jakby szły na katorgę
Gdy wreszcie jednak je dopadniemy
w zaślepieniu pośpiesznie
na podłodze albo gdziekolwiek indziej
oddają się z rozgorączkowaniem
podobnym do choroby płuc
i pochłaniają nas
z ostateczną determinacją
starych kurw
jakby chciały pochłonąć
pogardę wstyd cierpienie
i śmierć